Piękna sprawa, zazdraszczam
Takie "zabawki" zawsze mnie pocięgały, ale w czasach mojego zafascynowania samolotami wiele elementów było niedostępnych, a głównym napędem poważnych konstrukcji były jedynie silniki spalinowe. Dla nas pozostawała guma.
Piszę o "moich" czasach, ale wtedy modelarstwem szkutniczym i lotniczym głównie zajmował/a się LOK, finansował te komórki z funduszy wojska. Do tego było jeszcze strzelectwo i krótkofalarstwo.
Moja przygoda z modelami latajęcymi zakołczyła się na etapie modelu szybowca "wystrzeliwanego" za pomocę sztywnego cięgna. Konstrukcja skrzydeł ze sklejki (wręgi wycinało się laubzegę) i listewek sosnowych (o balsie można było pomarzyę), poszycie skrzydeł, to papier nasączany czymł po naklejeniu go na konstrukcję dajęcy naprężenie poszycia. To chyba było coś na bazie nitro, ale pewnołci nie mam. Jak to piszę, to czuję ten specyficzny zapach. TO LATAłO !
Naprawy nie były problemem, bo skrzydła były mocowane do "kadłuba" gumę.
Plany modeli można było kupię po prostu w kiosku lub składnicy harcerskiej za grosze. Materiały też.
Kurde! Ile to było frajdy, ile biegania za uciekajęcym obiektem - latał gdzie on sam chciał. Bezcenne doświadczenie, które odcisnęło się na dalszym życiu. Może to zbyt patetyczne, ale prawdziwe, bo to był impuls do zgłębiania techniki zaszczepiony w wieku 8 lat. Wspomnienia ożyły...
Pozdrawiam, Ryszard